niedziela, 17 maja 2015

INLE LAKE

Czuję, że powinnam już skończyć z tymi postami o podróżach i napisać coś o szkole, więc postaram się, żeby ten było ostatni! .. no może przedostatni, bo właśnie wróciłam z przerwy wielkanocnej na wyspach i mam tyle wspaniałych zdjęć, że szkoda się nie podzielić. Mam też już zaplanowane wpisy o miejscu w którym mieszkam, jak to jest z tą nauką w brytyjskim systemie, co noszę do szkoły i kilka innych, a egzaminy coraz bliżej.. :(
Najpierw jednak muszę skończyć to co zaczęłam, więc do dzieła!

Znalazłam mapę na której zaznaczone są wszystkie miasta w których byłyśmy. Kolejno Yangon, Bagan, Inle Lake i Mandalay:
Ostatni wpis skończyłam na 'najgorszej podróży autobusowej na swiecie' i już się zabieram do wyjaśniania. Otóż ktoś kto śledzi moje podróże, wie, że miałam wiele transportowych przygód- zepsuty autobus w Laosie i dodatkowa noc w kraju, opóźnienia w Kambodży, jazdy w górach uderzając rytmicznie głowa w szybę, czy 20 godzin na drewnianej ławce w pociągu, jednak ta przejażdżka była wybitnie tragiczna.
Nie jestem wybredna, zdarzało mi się jechać nad morze w korytarzu pomiędzy przedziałami, no i byłam na Woodstocku, a myślę, że wiele osób wie jak wyglądają pociągi do i stamtąd..
Już pierwszego dnia w Bagan Iga kupiła nam bilety i poinformowała mnie, że mam się nie spodziewać luksusów, ponieważ wszystko było już wyprzedane i zostały nam dwa miejsca z tyłu autobusu, który ponoć wyglądał tragicznie. Mnie mało co może zniechęcić, więc nie myślałam o tym aż do momentu gdy dotarłyśmy na 'dworzec'. Gdzieś na bezludziu, grupa turystów stała i czekała na odjazd. Gdy przytoczył się nasz autobus część która wybierała się do Inle powoli wgramoliła się do środka.
Faktycznie nie było miejsca. Wcisnęłyśmy się na ostatnie siedzenia- Iga przy oknie, a ja obok, z nadzieją, że nikt nie chciał tak okropnych miejsc i będziemy miały rząd dla siebie. Niestety.. Byłam ściśnięta pomiędzy Igą, a chyba jedynym tubylcem w całym autobusie. Wiem, że Iga brała prysznic tego dnia, czego nie mogę powiedzieć o tym panu. Do tego miał na sobie długie spodnie, i dwie kurtki, więc pomyślałam sobie, że może zwyczajnie mu gorąco i biedny się tak strasznie spocił. Później zorientowałam się dlaczego był tak ubrany.
Gdy ruszyliśmy momentalnie strumień lodowatego powietrza zaczął wydostawać się z dziurek ponad naszymi głowami. Nie było by tak źle gdyby nie fakt, że znajdowaliśmy się na północy kraju gdzie różnica temperatur między dniem, a nocą jest spora. W raz z upływem czasu zaczęłam marznąc co raz bardziej. Opatuliłam się kocem i ubrałam wszystkie bluzy jakie miałam. Nic nie pomagało i myślałam w pewnym momencie, że zamarznę. A wcześniej sądziłam, że jestem zimno-odporna.
Gdyby zimno nie było wystarczającym powodem, żeby pozbawić mnie snu, zawsze mogłam liczyć na zepsute drzwi, które łomotały za każdym razem gdy wjeżdżaliśmy w choćby najmniejszą dziurę, których jak można się domyślić nie brakowało. Do tego bałam co z nami będzie kiedy autobus w końcu dojedzie na miejsce. Zarezerwowałyśmy hotel ten sam dzień, tylko, że zameldować się można zazwyczaj o dwunastej, a my na miejscu miałyśmy być o czwartej nad ranem. Martwiłam się strasznie , że zostawią nas na ulicy i zamarzniemy tam na śmierć czekając na otwarcie naszego pokoju, albo CO GORSZA będziemy musiały zapłacić za kolejną noc. :) Nie przespałam więc ani chwili trzęsąc się z zimna i rozmyślając co to będzie. 
Autobus się w końcu zatrzymał i okazało się, że na dworze jest jeszcze zimniej niż w środku. Przepakowali nas na jeden z lokalnych pojazdów- dwie ławki na 'pace' bez ścian, więc jak ruszyliśmy w ciemności lodowaty wiatr pozbawił mnie resztek nadziei na przetrwanie tej nocy. Trzymałam kciuki, żeby ta przejażdżka skończyła się jak najprędzej, a z drugiej strony chciałam, żeby trwała do dwunastej. Niestety/stety po piętnastu minutach dotarłyśmy na miejsce. Była może 3 nad ranem, ciemno, zimno, dookoła żywego ducha. Weszłyśmy do recepcji i po chwili pojawiła się pani mówiąc, że czekała na nas. - 'Naprawdę??'. Powiedziała, że to nie szkodzi, że doba hotelowa zaczyna się za dziesięć godzin i z uśmiechem na twarzy zapytała, czy może chcemy wykupić wycieczkę na rano. Kamień spadł mi z serca i w akcie pewnego rodzaju wdzięczności postanowiłyśmy kupić całodniową wycieczkę łodzią właśnie od niej, mino, że pewnie gdybyśmy poszukały i poszperały po okolicy znalazłybyśmy może coś odrobinę tańszego. 
Oznaczało to, że mamy 4 godziny na prysznic i sen, jednak wydawało mi się, że minęło 5 minut miedzy zamknięciem oczu, a dźwiękiem budzika. 
Pokręciłyśmy się chwilę w łóżku i prawie spóźniłyśmy na wycieczkę. Na wpół żywe pędem ruszyłyśmy za naszym przewodnikiem przez miasto aż do małej przystani gdzie wpakowałyśmy się na naszą łódkę.
Były na niej dwa krzesełka, poduszki i koce. Domyślałam się na podstawie wcześniejszych przeżyć, że to z powodu wieczornych i porannych chłodów. Dostałam porządną lekcje w autobusie i tego ranka założyłam dwie pary spodni. I bardzo dobrze, bo gdy ruszyliśmy pęd lodowatego powietrza przywołał wspomnienia poprzedniej nocy. Otuliłam się tym niezbyt miękkim kocem, starając się nie myśleć kiedy był ostatnio prany, rozglądałam się dookoła.


Gdy wypłynęłyśmy na jezioro, pierwsze co zauważyliśmy to mnóstwo rybaków- widok ze wszystkich pocztówek i przewodników po Birmie. Pozowali do zdjęć turystom i pokazywali swoje zdobycze. Było to dość komercyjne i wydawało mi się sztuczne, więc poprosiłyśmy naszego 'kapitana' aby popłynął dalej, gdzie czułam, że kryją się prawdziwi rybacy. Nie myliłam się



























Mam nadzieję, że na zdjęciach widać różnicę, między modelami i rybakami :) 
Płynęliśmy więc dalej spowici mgłą, w nadziei, że ta z czasem opadnie i będziemy mogły oglądać góry, których zarysy mogłyśmy dostrzec. Płynęliśmy tak i płynęliśmy, w kompletnej ciszy, jakby wszyscy jeszcze spali. 
Rozglądałam się dookoła i takie oto miałam widoki:








Przyszedł czas na pierwszy przystanek, w 'fabryce biżuterii'. Drewniany domek na palach a w nim 5 osób, opalających, czyszczących i sprzedających błyskotki. 
















Następnie popłynęłyśmy odwiedzić 'Długoszyje Karen' (ang. long neck karen), które ja już wcześnie miałam okazję spotkać w Chiang Mai, jednak wydaje mi się, że nie umieściłam tutaj zdjęć z tamtej wycieczki. To był dość ekscytujący moment dla Igi, a dla mnie niezbyt miłe przeżycie, ponieważ dokładnie nie wiem jak to działa, jak one są traktowane i chwilami czułam się jak w ludzkim zoo, bo nigdy nie wiadomo. Mam nadzieję jednak, że rzeczywistość różni się od moich wyobrażeń i wszyscy są szczęśliwi.
Panie był bardzo miłe, strasznie malutkie, jednak dookoła nich biegał jakiś nadpobudliwy facet zachęcając wszystkich do robienia zdjęć i przymierzania metalowych obręczy. Tego drugiego udało mi się odmówić, jednak trzymając mnie za rękę dosłownie wciągną mnie na matę i kazał Idze pstrykać zdjęcia.









Chatka którą odwiedziłyśmy była pełna pamiątek, figurek i obrazów. Niektóre z nich wyglądały jak prawdziwe antyki, a inne jak osobiste wyposażenie domu. 


Wystarczy spojrzeć na to zdjęcie pary- widać, że używki są dość mocno rozpowszechnione na tym terenie.


Następnie ruszyłyśmy w drogę oglądać jak produkcję papieru z kory drzewa.




Był to bardzo ciekawy proces. Dziewczyny moczyły rozdrobnioną korę w wiadrze, następnie, uderzały ją młotkiem aż przypominało to szarą paćkę, którą później wrzucały do wody, mieszając ją z płatkami kwiatów. Po chwili, sama nie wiem jak, suszyły to wszystko na słońcu i gotowe!









Po tym wszystkim przyszedł czas na lunch, z restauracji w której się zatrzymałyśmy był piękny widok na świątynie, którą postanowiłyśmy także odwiedzić, gdy już skończymy jeść.
Jak już wcześniej wspomniałam, jedzenie w Birmie było okropne, więc postanowiłam wybrać coś bezpiecznego, czyli zupę warzywną, która i tak smakowała kiepsko. Od tam chwili Iga doszła do wniosku, żeby zawsze zamawiać to co ja, bo dziwnym trafem moje wybory co najmniej jadalne, kiedy jej dania ciężko przepchnąć przez gardło. 








Aby dojść do wcześniej wspomnianej świątyni musiałyśmy pokonać ten drewniany mostek, co się okazało nie lada wyzwaniem. Do najlżejszych to ja nie należę, więc byłam pełna strachu, że niedostosowany do europejskich standardów runie pod moim ciężarem, ale udało się!



Po drodze zaczepiła mnie grupa dziewczyn, prawdopodobnie zafascynowana kolorem mojej skóry, lub oczu. Zrobiły sobie ze mną prawdziwą sesję zdjęciową- każda z osobna, trzema telefonami,a później wszystkie razem. 


Świątynia nie była jakoś zachwycająco piękna i wszędzie chodziły gołębie, których nie cierpię, więc nie mam żadnych ładnych zdjęć. Ruszamy dalej!



Kolejny przystanek to tkalnia. Prawdziwe, zabytkowe krosna, ognisko, podgrzewające garnek z barwnikami, panie delikatnie obracające kołowrotki- to wszystko miało swój rytm, swój dźwięk, połączone razem tworzyło bardzo ciekawą atmosferę. Nie mogłam przestać chodzić w kółko z pokoju do pokoju i oglądać wszystkie etapy tworzenia materiałów. W każdym pokoju działo się coś innego, więc, żeby niczego nie stracić, musiałam wszystkich odwiedzić trzy razy. Conajmniej trzy.













Kolejnym przystankiem było miejsce gdzie produkowano cygara. Chyba jeszcze tego nie wspominałam ale wszędzie w Birmie palą; w hotelach, w pociągu, w taksówkach. Jednak nie palą papierosów, lecz te ciekawe cygara, które w przeciwieństwie do papierosów, pachną ładnie. Nie wiem, czy to widać na zdjęciu, ale ten zapach można wytłumaczyć tym, że są one zrobione z liści którym się je owija, tytoniu, miodu, owoców tamaryndowca (takie brązowe strąki), brązowego cukru, wina ryżowego, bananów i kwiatów ananasa.





Kolejnym przystankiem była jakaś świątynia. Sama już w tym momencie nie wiedziałam gdzie jestem, bo po drodze spałam jak suseł. Nic dziwnego- płynęliśmy w ciszy, delikatne kołysane, wiaterek, słoneczko.. Tylko gdy się obudziłam miałam we włosach kwiat. Iga mi powiedziała, że mijaliśmy jakąś grupę tubylców, którzy nas obrzucili kwiatkami. Fajnie. 
Na miejscu byłam wykończona, więc w półmroku świątyni postanowiłyśmy sobie odpocząć. Było tam bardzo ładnie. Zazwyczaj takie miejsca są pełne złota, rażących kolorów, a tutaj miła odmiana; wszystko utrzymane w brązach i pachnące starym drewnem. Iga poszła gonić jakieś koty, a ja opadłam z sił i usiadłam pod ścianą.








Coś czułam, że to był nasz ostatni przystanek, co mnie trochę zaniepokoiło, ponieważ rzeczą na której mi najbardziej zależało, był zachód słońca na Inle Lake, nad którym rozpływały się wszystkie przewodniki turystyczne, a prawdę mówiąc do wieczora było jeszcze daleko. Zatrzymaliśmy się jeszcze przy plantacji pomidorów. Jak widać, nie był to zwykły ogród. Korzenie były tak ciasno splątane, że tworzyły małe wysepki NA wodzie (nie były wrośnięte w ziemie. Chyba nawet jej nie dotykały). Nasz przewodnik pozwolił nam pojedynczo stanąć na tej plątaninie roślin. Ja znowu pełna obaw, że moja waga nie zostało oszacowana poprawnie i zanim się ten chłopak zorientuje pójdę na dno razem z tymi pomidorami, udawałam odważną i z prawie-uśmiechem wygramoliłam się z łódki. W środku byłam bardzo podekscywowana, niech nikogo nie zmyli mój wyraz twarzy na zdjęciach.




I tak jak myślałam, okazało się, że to było ostatnie miejsce w którym się zatrzymaliśmy, więc chłopcy którzy kierowali naszą łodzią chyba chcieli już wracać do domu i zawieźli nas na środek jeziora i oznajmili 'sunset'. Haha, że niby to na zdjęciach poniżej to zachód słońca. Po to pływałam w kółko, przez cały dzień, żeby oni mnie wykiwali z największą jak dla mnie atrakcją. Zdenerwowałam się i chyba to zauważyli, więc popłynęliśmy w jakieś inne miejsce i przywiązali nas do znaku i czekaliśmy. Mieliśmy chyba jakieś trzy godziny do zachodu, ale w tym czasie zrobiłyśmy mnustwo zdjęć:

































No i w końcu się doczekałam. Było niesamowicie.









Bardzo szybko zrobiło się niesamowicie zimno, więc pędem wróciłyśmy do hotelu. Po drodze kupiłyśmy biletu autobusowe do Mandalay, skąd dwa dni później miałyśmy lot do Bangkoku. Byłyśmy strasznie zmęczone, więc tego dnia już nic innego nie zrobiłyśmy.

Rano wygramoliłyśmy się z łóżek, szybko ogarnęłyśmy, spakowałyśmy i postanowiłyśmy, ze nie ma sensu jechać na żadną wycieczkę, zostawimy nasze bagaże w recepcji i rozejrzymy się po okolicy. Oczywiście najpierw musiałyśmy coś zjeść.


Po drodze, usłyszałyśmy głośną muzykę (pop z przed kilku lat) co nas bardzo zdziwiło, ponieważ nie słyszałyśmy angielskich piosenek ani razu w Birmie, więc poszłyśmy zobaczyć co to takiego. Okazało się, że to miejsce w którym jeździ się na wrotkach. Fajna sprawa, bo ja od dawna wiedziałam, że marzeniem Igi, było właśnie posiadać/jeździć na wrotkach. Było tam pusto oprócz dwóch malutkich dziewczynek. Te gdy zobaczyły, że się im przyglądamy, szybko 'podjechały' do płotu i zaczęły po angielsku nas przekonywać, żebyśmy do nich dołączyły. Prawdę mówiąc byłam zaskoczona ich odwagą, miały na oko po 7 lat. zapytały się skąd jesteśmy i jak usłyszały, że z Polski ta mniejsza zawołała 'It's where Hitler killed so many jews!' i ta druga dziewczynka ją szybko skarciła 'Shh you can't say such things'. Było to strasznie słodkie, bo jak się później dowiedziałyśmy, było one z Australii i faktycznie miały siedem lat. To miło, gdy ktoś rozpoznaje Twój kraj i zna nawet odrobinę historii (nie szkodzi, że tej smutnej), szczególnie w ich wieku. Powiedziałyśmy, że najpierw idziemy na śniadanie, a później wpadniemy pojeździć.
Napisałabym coś o tym co zjadłyśmy, ale nie mam pojęcia co to było.








W dordze powrotnej zauważyłam ten znak: 

Gdy wróciłyśmy do miejsca z wrotkami, rodzice akurat odbierali te dziewczynki, które zaczęły płakać gdy oni powiedzieli, że nie mogą zostać kolejnej godziny. 
Wrotki były dość zabytkowe, ale jeździło się super. Grała głośna muzyka, byłyśmy tam tylko my dwie. Kto by pomyślał, że kiedykolwiek będę jeździć na wrotkach, w małej miejscowości w Brimie.
















Po wszystkim postanowiłyśmy kupić sobie koktajle owocowe, które prawdę mówiąc smakowały okropnie, ale za to w miejscu gdzie siedziałyśmy był włączony telewizor, a tam 'Pingwiny z magadaskaru'!!! Ulubiona kreskówka mojej rodziny!! Od razu zatęskniłam za domem i zaczęłam sobie rozmyślać o różnych sprawach. 

Kilka godzin później odebrał nas autobus do Mandalay.
To był ostatni przystanek w naszej podróży i zdecydowałyśmy, że nawet jeśli na miejscu będziemy o 3.00 nad ranem, pojedziemy prosto na lotnisko i tam się zdrzemniemy, nie ryzykując bieganie po mieście, ponieważ bałyśmy się (no może to ja się bałam), że się spóźnimy na nasz lot. Tak też zrobiłyśmy. Trochę się bałyśmy, bo w dojechałyśmy na miejsce w środku nocy, złapałyśmy taksówkę na lotnisko i tak jechałyśmy przez godzinę w ciemnościach. Już myślałam, że kierowca nas porwał gdy dotarliśmy na miejsce. Ku mojemu zdziwieniu lotnisko było zamknięte. Bez zbędnych ceregieli wyjęłam kocyk i zdecydowałam się na drzemkę w przedsionku.
Gdy wszystko pootwierali zjadłyśmy śniadanko i poleciałyśmy.





Wycieczka do Birmy, to jedna z najwspanialszych przygód jakie miałam w azji, więc chociaż wiem, że nigdy nie będę w stanie wrazić mojej wdzięczności, chciałabym z całego serca podziękować mamie i tacie, za pomoc w realizacji marzeń. Przez tamten tydzień, dużo się nauczyłam. Przede wszystkim odpowiedzialności i tolerancji.
Chyba już nigdy nie obrzydzi mnie czyjeś przeżuwanie (na puncie czego miałam straszną obsesję), ponieważ w Brimie, wszyscy chrząkają i spluwają na ziemie co pół minuty, więc przeżuwanie chyba juz nie jest w stanie mnie ruszyć.
Jeśli ktoś to jeszcze czyta, to trzymajcie kciuki za moje egzaminy, bo strasznie się stresuję. Czas skończyć tą szkołę i ruszać na studia, ale jak na razie sama nie wiem jak to będzie. Obym zdała!
Pozdrawiam wszystkich serdecznie :)





2 komentarze:

  1. To wszystko co piszesz wydaje się byc tak odległe, jakby działo się nie na drugim końcu świata a na innej planecie.
    PS fajne masz nogi :D

    OdpowiedzUsuń