środa, 11 marca 2015

BAGAN

Dzień 1:
Po tym jak wysiadłyśmy z pociągu w mgnieniu oka zostałyśmy otoczone przez taksówkarzy przekrzykujących się nawzajem, którzy chcieli się dowiedzieć 'wer ju goinn?'. Chyba byłam bardzo zmęczona, bo zdenerwowało mnie to i chociaż nic strasznego mi nie zrobili, miałam ochotę im odkrzyknąć 'Non of your f** business!!' i iść na pieszo do hotelu. Jednak wiedziałam, że mamy jakieś 30 km do centrum, więc spokojnie zapytałam o cenę.
Tanio nie było, ale nie miałyśmy wyboru. Po drodze musiałyśmy się zatrzymać przy budce gdzie niezbyt miła pani skasowała po $20 od łepka za sam wjazd do miasta. Po drodze rozglądałam się na wszystkie strony starając się zapamiętać najpiękniejsze świątynie, które było widać przez okno taksówki, żeby następnego dnia je odwiedzić.
Gdy dojechałyśmy do hotelu zostałyśmy miło zaskoczone. Warunki były pierwsza klasa. Powitali nas tradycyjnymi cukierkami (Tamarind Flakes) i zaprowadzili do pokoju.


Szybko się rozgościłyśmy i wskoczyłyśmy pod prysznic. Gdy już byłyśmy znów piękne i pachnące, zdecydowałyśmy, że pójdziemy coś zjeść, bo planowałyśmy później iść na spacer po okolicy, a to tego po nieprzespanej nocy potrzeba energii :) Znalazłyśmy więc jakąś małą restaurację (nie, żebyśmy miały duży wybór..) i zamówiłyśmy jakieś lokalne dania. Jedyne co mogę powiedzieć, to, że jedzenie jest tam okropne. Nie chodzi o to, że źle przyrządzone, tylko zwyczajnie niesmaczne. Wszystko ocieka olejem- nawet sałatki.
Gdy wróciłyłyśmy do hotelu od tego oleju chyba rozbolał mnie brzuch i tyle miałyśmy ze spaceru. Po poru godzinach byłam w końcu w stanie podnieść się z łóżka i ruszyłyśmy. Chciałyśmy dojść do rzeki, jako że zbliżała się pora na zachód słońca, a wiadomo kolorowe promienie wyglądają pięknie odbijając się od tafli wody. Nie byłyśmy zawiedzione. Po 15 minutach marszu znalazłyśmy rzekę.
Będąc już drugi rok w Azji zdążyłam zobaczyć wiele, ale w Bagan dotarło do mnie jak wiele mam. Wystarczy spojrzeć jakie życie wiodą tam ludzie:








Z daleka zauważyłysymy tą świątynię i zdecydowałyśmy, że chcemy ją też zobaczyć, więc na ślepo ruszyłyśmy w tamtym kierunku.









I jak widać udało się, obejrzałyśmy tam zachód słońca i ruszyłyśmy dalej.









Naprzeciwko, znalazłyśmy ten kolorowy mostek, oczywiście nie mogłybyśmy w nocy spać spokojnie gdybyśmy nie zobaczyły co to takiego :) 



A w drodze powrotnej do hotelu miałyśmy próbkę tego co nas czekało następnego dnia. 
Bagan plasuje się na jednej z czołowych pozycjiliście najwspanialszych zabytków Azji- obok takich miejsc jak kambodżański Angkor Wat i Borobodur w Indonezji. Umieszczono go także na liście Światowego Dziedzictwa Kultury prowadzonej przez UNESCO. Jego rozkwit  przypadł na okres od XI do XIII wieku, kiedy to miasto było stolicą państwa o wielkości obecnego Myanmaru i z tamtego okresu pochodzi większość jego historycznych budowli. Mniejszych i większych świątyń było tu podobno aż 5 tysięcy. W 1287 roku miasto zdobyli i spustoszyli Mongołowie. Do dziś W Bagan zachowało się około 2 tysięcy świątyń rozrzuconych na znacznym obszarze. Jest tego tak dużo, że można tu spędzić nawet i tydzień, wędrując od jednego zabytku do drugiego... Żadne z nich nie są ogrodzone, a większość ukryta gdzieś w krzakach niszczeje z dnia na dzień. 



Wpadłyśmy też do tego sklepu, żeby obejrzeć tradycyjne Birmiańskie wyroby. Które zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie, jednak ich ceny ostudziły mój entuzjazm- $20 za piórnik??








Zanim doszłyśmy do hotelu było już ciemno (muszę tu zaznaczyć, że mieszkałyśmy przy głównej ulicy) nie ma po drodze żadnych lamp, ale czułyśmy się bezpiecznie pomimo bezdomnych psów krążących dookoła i skuterów jeżdżących głównie bez lamp.

Postanowiłyśmy iść jeszcze na kolacje, żeby zobaczyć jak się ma nocne życie w Bagan. Cóż.. Zamówiłam sobie koktajl za świeżych owoców, a Iga pieczona banany z miodem za dolara każda i poszłyśmy spać.

Następnego dnia wstałyśmy wcześnie, żeby zdążyć na śniadanie, które było w cenie naszego pokoju- musiałyśmy się w tym celu udać do tej samej restauracji, którą odwiedziłyśmy poprzedniego dnia wieczorem. Wymieniłyśmy kupon na jajka smażone w głębokim oleju, tosty, dżem, owoce i ciepłą herbatkę. To był chyba jedyny ciepły posiłek który zjadłam w Bagan.
Po skończeniu podeszłyśmy do wyporzyczalni rowerów elektrycznych, bo wyczytałam, ze to najlepszy sposób na poruszanie się między świątyniami. Po męczącym targowaniu się i krótkim instruktarzu odjechałyśmy na naszych rowerkach. Szybko uszykowałyśmy się, wzięłyśmy mapę (z której nic nie mogłam wyczytać) i ruszyłyśmy.
Nie ujechałyśmy zbyt daleko gdy zauważyłyśmy pierwsza świątynię, której postanowiłyśmy przyjrzeć się z bliska:





Dość ciężko przedstawić jak to dokładnie wygląda, ale spróbuję. 
Wystarczy jechać główną drogą i w każdej chwili można skręcić w jedną z małych, polnych dróżek, a każda z nich prowadzi do jakiś świątyń. Zazwyczaj nikogo tam nie ma i można wszystko spokojnie obejrzeć. Gdy już się wjechało w jedną małą dróżkę za pierwszą świątynią widać kolejną, a za nią następne. I jak tu się oprzeć? Tak można się oddalić od głównej drogi buszować w nieskończoność.
Jednak gdy ja zauważyłam, że się oddalamy szybko zawróciłam Igę, ponieważ miałyśmy tylko jeden dzień chciałyśmy zobaczyć te największe świątynie, a nie gdzieś błądzić w krzakach (co i tak zrobiłyśmy).
Zdjęcia poniżej przedstawiają nasz pierwszy zjazd, który troszkę nas 'wciągnął'. 
Dość ciężko było tam dojechać, ponieważ dróżka była z sypkiego piasku i koła roweru się zapadały, jednak motywacja była ogromna i się udało:






Tutaj zdjęcie głównej drogi:

A tak wyglądają te polne prowadzące do świątyń:

 Było tego dnia niesamowicie gorąco, więc co chwilę siadałyśmy sobie w cieniu tych przepięknych budynków, żeby trochę odpocząć, nawet jeśli naszą największą aktywnością było unoszenie w górę aparatu. Przez to słońce na połowie zdjęć mrużę oczy i wyglądam ja bym nie wiedziała dokładnie co się dzieje dookoła mnie, ale prawdę mówiąc to faktycznie nie wiedziałam. :)
Znajdując się w tak niesamowitych miejscach czasem nie mogę uwierzyć, że jestem gdzie jestem i robię to co robię. Wydaje mi się to tak wspaniałe, że aż nierealne.


Gdy się w końcu opamiętałyśmy i dojechałyśmy do jednej z głównych świątyń znalazłyśmy w końcu jakichś turystów, którzy nawet mieli przewodnika! Więc my cichutko i niby niechcący szłyśmy za nimi krok w krok dokładnie przysłuchując się historii tego miejsca. Prawdę mówiąc przewodnik nie miał nic przeciwko. Gdy zrobiłyśmy sobie zdjęcia poszedł do nas i zapytał o pieniądze. Myślałyśmy, że chce opłaty za nasze podsłuchwanie, ale wytłumaczył nam, że zbiera waluty z całego świata i czy nie mamy może jakichś polskich, bo jeszcze nie ma. Rozmawiał z nami jakieś 15 min pokazując wszystkie swoje zdobycze. Kolekcja była naprawdę imponująca- miał pieniądze chyba z 15 krajów.





Z daleka wypatrzyłyśmy inną świątynie i nie marnując czasu postanowiłyśmy zostawić pana przewodnika i ruszyć w drogę, jednak moją uwagę przykuła pewna budowla, a raczej ludzie się na nią wspinający.
Osobiście mam lekką obsesję na punkcie wspinania się. Na wszystko. Dachy budynków, mury, drzewa, to nie ma dla mnie dużego znaczenia. To zawsze była dla mnie frajda. Z kuzynami nie raz byliśmy przeganiani ze strychu, czy orzecha na ogrodzie, za każdym razem gdy odwiedzałam Warszawę kończyło się to na wysokości, a kiedyś nawet, w podstawówce toczyliśmy 'wojnę' z dzieciakami które próbowały odbić naszą bazę, która była oczywiście dachu i złamaliśmy komuś nogę, więc uwielbiałam takie rzeczy od kiedy tylko pamiętam.
Tak więc gwałtownie zawróciłam mój rowerek i ruszyłyśmy na podbój.
Zainteresował się nami pewien lokalny sprzedawca obrazów, który pewnie chcąc nas zachęcić do kupna jego wyrobów, oprowadził nas dookoła i opowiedział kilka historii.












Ta mała przygoda rozbudziła we mnie potrzebę dalszego zwiedzania 'na wysokości', więc skręcając w kolejne uliczki starałyśmy się szukać świątyń które mogą nam to umożliwić.
Na wielu stronach można wyczytać, że Bagan jest najpiękniejsze z lotu ptaka i niesamowicie popularne są przeloty balonem nad miastem, na które niestety nie było nas stać ($300 od osoby!!!!!!)
Wyobrażałam sobie więc, że wchodzenie na świątynie jest tańszą wersją latania. Teraz gdy o tym myślę, to uważam, że było to także dużo ciekawsze. Żeby wejść na 'balkon' większości z nich trzeba było znaleźć małą dziurę w ścianie i po ciemku wymacać, czy to tunel. Jeśli tak to możne było wcisnąć się do środka i o omacku, w kompletnej ciemności wspiąć się w górę, nie zważając kamienie chybocące się pod stopami i wszechobecne pajęczyny. Jednak nas to nie zniechęciło!!
Znalazłyśmy odpowiednie miejsce i wcisnęłyśmy się do tunelu. Całe szczęście, że jedzenie w Birmie mi nie smakowało, bo gdybym miała kilka centymetrów więcej w biodrach to pewnie by się nie udało..










Widoki zapierały dech w piersiach


Po czterech godzinach byłyśmy wykończone i chyba nie ma lepszego miejsca na odpoczynek jak to:

Nie obeszło się tez oczywiście bez obszernej sesji zdjęciowej. Musiałyśmy ująć każdy kąt i zakamarek z wszystkich perspektyw:

























Gdy już skończyłyśmy pstrykać milion zdjęć i odpoczęłyśmy troszkę pojechałyśmy dalej. Po drodze zatrzymywałyśmy się jeszcze kilka razy i przy jednej ze świątyń pod którą robiłyśmy sobie przerwę, podjechał jeden z lokalnych sprzedawców i chciał nas zachęcić do kupna jego drogocennych kamieni. Wysypał swoje błyskotki na ziemię i w celu zapewnienia nas, że są prawdziwe zaczął z całej siły tłuc je cegłą (która pewnie wcześniej odpadła ze świątyni). Było to dość imponujące, bo faktycznie żaden kamień się nie uszkodził, a w cegle było widać dziury. Zaczęłyśmy więc z nim rozmawiać. Zapewnił nas, ze bez żadnych opłat oprowadzi nas po okolicy i gdy zapytałyśmy o świątynie na które można się wspiąć, widocznie się ucieszył i powiedział, że nas zabierze. 
Jednak życie nie może być zbyt łatwe i jakże mogłybyśmy nie napotkać żadnych przeciwieństw? Gdy próbowaliśmy odjechać okazało się, że akumulator w moim rowerze jest rozładowany. Zrobiło mi się przykro, bo pomyślałam, że musimy wracać i to koniec zwiedzania, jednak ten pan przyszedł z pomocą. Powiedział, że na przodzie każdej maszyny jest numer do wypożyczalni i wystarczy zadzwonić, a przyślą kogoś na miejsce z nowym. Wyjął komórkę, powiedział kilka zdań i oświadczył man, że na 15 będziemy mogli jechać dalej.
I faktycznie 15 minut później pojawił się pan z wypożyczalni (nie mam pojęcia jak nas znalazł, bo byłyśmy na totalnym odludziu). Naprawił co trzeba i ruszyłyśmy dalej.






Jak nam wcześniej obiecał, poszliśmy do świątyni i wspięliśmy się prawie na dach.















Zmęczenie dawało nam się we znaki, ponieważ upał był nie do zniesienia, więc postanowiłyśmy powoli zawracać, jednak postanowiłyśmy odwiedzić ostatnią, największą świątynię, którą wpatrzyłyśmy. Nasz pan 'przewodnik' pokazał man drogę. Na miejscu, w przeciwieństwie do innych, zastałyśmy całkiem sporo ludzi. Dookoła były stragany z pamiątkami i paru turystów. Od razu zostałyśmy otoczone przez sprzedawców, którzy nie wciskali nam nachalnie swoich produktów, ale służyli dobrą radą (z której strony się wspinać, żeby nie poparzyć rąk na poręczach). Jedna z pań gdy się dowiedziała, że jesteśmy z Polski pochwaliła się swoją wiedzą krzycząc za nami 'powoli powoli' gdy zaczęłyśmy wdrapywać się na schody.























W budynku obok świątyni znalazłyśmy  leżącego buddę:






Gdy skończyłyśmy robić zdjęcia pokusiłyśmy się na drobne pamiątki. Pomimo tego, że straszny ze mnie dusigrosz kupiłam drobiazg dla mojej rodzinki, który sama nie wiem kiedy wręczę, ponieważ do domu wracam dopiero na letnie wakacje. Wykończone ruszyłyśmy z powrotem do hotelu, ponieważ miałyśmy dobre kilkanaście kilometrów, a wskaźnik na moim rowerze znów wskazywał niepokojąco niski poziom baterii. Chyba jestem za ciężka.
Niesamowicie szczęśliwe, nadal niedowierzające, że widziałyśmy tak wspaniałe miejsca, postanowiłyśmy wymieniać się wrażeniami przy tradycyjnych daniach. Iga chyba przestraszyła się naszych wcześniejszych niestrawności i postanowiła zamówić zupę pomidorową. Ja podjęłam ryzyko i spróbowałam sałatki na bazie liści herbaty i prażonych fasolek. Całkiem jadalne, szczególnie jeśli się zapiło koktajlem truskawkowym.




Żeby się nie nudzić wieczorem odwiedziłyśmy lokalny sklepik (w całym Myanmarze nie widziałyśmy ani jednej sieciówki- żadnych 7eleven, tesco..) Tylko małe sklepy, niezbyt bogate w jakikolwiek asortyment o który trzeba było się targować.  Znalazłyśmy jednak napoje odpowiadające naszym gustom i po powrocie do hotelu wspięłyśmy się na dach (to był nasz dzień) i racząc się piwem patrzyłyśmy w gwiazdy.
Były to dla mnie przepiękne chwile, ponieważ uwielbiam patrzeć w niebo, gdy jestem w domu, mam w pokoju okno dachowe przez które widać gwiazdy, albo latem kładę się na ogrodzie, na trampolinie i pomimo gryzących komarów jestem w stanie godzinami leżeć i się gapić. Brzmi to obrzydliwie romantycznie, ale od zawsze miałam jakiegoś bzika na tym punkcie (tak jak ze wspinaczką) gdy byłam młodsza jedną z moich wymarzonych prac było bycie 'fotografem nieba' (obok bycia ogrodnikiem, pilotem, grabarzem, chirurgiem, strażakiem, czy testerem huśtawek):) Chciałam zwyczajnie codziennie robić zdjęcia nieba i trzymać je w albumie, żeby przewracając kartki widzieć jak się zmienia. :)
Mogę spędzić całą noc nie śpiąc, wpatrując się w gwiazdy, jednak w Bangkoku ich nie widać- prawdopodobnie jest zbyt jasno i do tego zanieczyszczenie powietrza jest tragiczne.
Tak wiec siedziałyśmy tak całkiem długo, w ciemności myśląc jakiem mamy szczęście.
Następnego dnia rano miałyśmy autobus do Inle Lake, więc gdy już chyba wszystkie komary z okolicy porządnie się napiły, poszłyśmy do łóżek.
Rano śniadanie i czekanie na autobus, który okazał się najgorszą częścią naszej podróży, ale o tym w następnym poście opisującym Inle.
Czuje, że nie opisuję wszystkiego dokładnie w stu procentach, ale koniec końców posty są tak długie, że mi samej nie chcę się ich czytać do końca. 
Iga jeszcze nie skleiła filmików, więc pojawią się z opóźnieniem, ale będą na 100%
Serdeczne pozdrowienia, dla wszystkich którzy tu zaglądają (czyli dla Ciebie, Tato!! :) 

OBIECANE FILMIKI:



Gdzieś tam wyżej jest krótki opis Bagan zainspirowamy: http://www.kontynenty.net/5rtw4b.htm , głupio mi tak nie wspomnieć, że zajrzałam na inną stronę, bo nie wiedziałam ile było i jest świątyń.