środa, 28 stycznia 2015

LUANG PHRABANG

Kolejny post o wyjeździe do Laosu. Ostatni. Nareszcie 
...
Wsiadłyśmy do autobusu i po chwili nasz dobry humor prysł. Przez około 6 godzin byłyśmy zamknięte w minivanie z rosyjska rodziną, a droga prowadziła przez góry. Śliczne widoki, wszystko ładnie, pięknie gdyby nie zakręty.. W tym małym busiku rzucało nami jak workami kartofli. Na każdym zakręcie ściskaliśmy osobę po prawej, lub lewej (albo byliśmy ściskani) nie dało się zasnąć, ponieważ oprócz siły odśrodkowej która sprawiała, że co 20 sek uderzałam głową o okno, był jeszcze kierowca, który przed każdym zakrętem musiał dać znać potencjalnym kierowcom z naprzeciwka, ze się zbliża. Klaksonem. Więc można sobie wyobrazić sześć godzin non stop "piiiip-prawo, piiiippip-lewo, piiip-prawo, piiipip-prawo, pip-lewo..." po 20 minutach wszystkim było niedobrze, ale jakoś daliśmy radę. Rzecz która mnie poruszyła to po kilku godzinach pytania 'daleko jeszcze' zwyczajnie gapiąc się przez okno zauważyłam grupkę ludzi na ulicy oglądających martwego kota. Można się domyślić co zamierzali z nim zrobić. Ubodzy ludzie mieszkający w górach, praktycznie bez dostępu do cywilizacji, owijali głowę kota w liście bananowca. I na grilla z nim! Już od zakrętów źle się czułam, a ten widok (jako, ze sama mam dwa słodkie kiciusie) nie sprawił, ze poczułam się lepiej.





Mieliśmy później chwilę przerwy i dziewczyny zamówiły sobie zupę, a ja zjadłam krakersy :)


Zanim dojechaliśmy na miejsce Annie zdążyła (nie wiem jakim cudem) zasnąć na ramieniu obcego starszego pana z Rosji i sobie na nim smacznie chrapała- to chyba jej tradycja :)
Do hostelu dotarłyśmy bez problemu, zostawiłyśmy swoje rzeczy i oczywiście ruszyłyśmy w poszukiwaniu najlepszych (i możliwie najtańszych) wycieczek. Po drodze strasznie zgłodniałam, a oczywiście Monika głodna= Monika zła. Więc szybko znalazłyśmy wycieczkę- słonie, jaskinie, wioska whisky i wodospady, i ruszyłyśmy do marketu na poszukiwania jedzenia!




Pewien Pan na ulicy nam polecił małe stanowisko gdzieś na uboczu marketu z tradycyjnym jedzeniem, gdzie płaci się jedyne 10 000 za talerz i można sobie nałożyć wszystko ile tylko się zmieści :) Więc ruszyłyśmy i ja, nie mam pojęcia jak, trafiłam prosto do tego miejsca (market był ogromny, pełno uliczek i zakamarków). Chyba mój głodny instynkt mnie tam zaprowadził.. Najadłam się na następny tydzień (aż wstyd..) posiedziałyśmy trochę i pogadałyśmy. Później kupiłyśmy sobie pyszne koktajle (oreo bananowe) i wróciłyśmy do pokoju, ponieważ z rana miałyśmy jechać na wycieczkę :)



Wracając do hotelu zauważyłyśmy tą(tę?) szkołę:

Tuk tuk zabrał nas z hotelu około 7.00 rano i okazało się, że jedziemy z pewną rodziną z Włoch. Po drodze do wioski whisky Annie oczywiście spała na ramieniu 'taty' :)
Na miejscu było dość urokliwie- dużo pamiątek, zobaczyłyśmy te ciekawe alkohole z wężami, skorpionami i czy łapami zatopionymi w butelkach. Nie obeszło się bez małej degustacji.. :) Pokazali nam też jak produkują whisky i tkają materiały.

Mam nadzieję, że to nie kicie...











Degustacja z rana..



Dopiero teraz jak piszę tego boga to się zastanawiam czemu to ma służyć. Po co wkładali by węża, czy łapy do butelki..??





W tej beczce wyrabiają whisky, którą próbowałyśmy chwilę wcześniej:


Z wioski pojechaliśmy na jazdę słonną (haha.\ ) Strasznie mi zależało na tych słoniach, ponieważ to jedna z obowiązkowych rzeczy, które chciałam zrobić podczas mojego pobytu w Azji. Nie powinnam raczej na blogu krytykować, czy narzekać, ale muszę wspomnieć, że wygląda to na większą frajdę niż jest w rzeczywystości. Słoń nie pachnie za przyjemnie i jest obrośnięty takimi sterczącymi włoskami, które są twarde jak druty ( zawsze mi się wydawało, ze słonie są gładkie i miłe), więc jako, że to była moja pierwsza jazda miałam okazję usiąść na szyi :D To nie było najlepszym pomysłem, ponieważ, jak widać na zdjęciach miałam na sobie sukienkę- moje gołe nogi+ słonia sierść= porządne drapanko. I już ostatnia rzecz- siedząc na szyi moje nogi znajdowały się tuż za uszami słonia który tak słodko nimi machał, więc kłapały o moje nogi. To było najlepsze! Za uszkami miał bardzo mięciutką skórę i tak sobie nimi klapsał. Do tego wymachiwał też trąbą i raz po raz parskał. Wraz z każdym jego wydechem w trąby wylatywała woda i chyba smarki, które pachniały bardzo nieprzyjemnie. Gdy raz prawie oparskał mi nogę postanowiłam ustąpić miejsca Annie i przesiąść się na krzesło. Ona nie miała tyle szczęścia, ponieważ jej nogi są dłuższe od moich i nie dało się ich całkowicie schować na uszami (haha) i słoń obsmarkał jej łydki. Dosłownie, miała gluty spływające po połowie łydek i butach :D
Jazda ogólnie była superowa. Słoń był strasznie wysoki, adrenalina gdy schodził z górki, uczucie lekkiego bujania, piękne widoki- po prostu bomba! Na pewno chciała bym to jeszcze powtórzyć!











Niee nie bałam się słonika..


Po około godzinnej przejażdżce po dżungli zabrali nas z powrotem do busa i zawieźli na plażę.  Stamtąd na plażę na której wsiedliśmy do malutkich łódek i przepłynęliśmy na drugą stronę rzeki, aby obejrzeć jaskinie. Jaskinie jak jaskinie, nie ma co dużo opisywać- pełne figurek buddy, dawały trochę cienia, który był niesamowitą ulgą, ponieważ gorąca nie dało się wytrzymać.



Dziewczyny postanowiły sobie powróżyć. Mianowicie bierze się ten specjalny kubek pełen patyków i macha nim tak długo aż jeden z nich wypadnie. Wtedy odczytujesz jego numer i bierzesz karteczkę z tą samą cyferką. Na karteczce jest wróżba :) Pan przewodnik nam powiedział co tam jest napisane. Ogólnie dobre rzeczy. Tego się trzymajmy ;)










Następnie wróciliśmy z powrotem do miejsca za słoniami aby zjeść lunch. Umierałyśmy z głodu, więc zjadłyśmy tyle ryżu i owoców ile się tylko dało. Oczywiście po sycącym posiłku, przydałaby się jakaś słodka drzemka w cieniu palmy.. Ale nie. Zapakowaliśmy się po raz kolejny do auta i ruszyłyśmy w najbardziej wyczekiwanym i ekscytującym kierunku: WODOSPADY :)
Było niesamowicie!! Oczywiście zdjęcia nigdy nie oddadzą chłodnej bryzy, dźwięku i tego dziwnego uczucia siły z jaką woda uderzała skały.



Cała czwórka podróżniczek








Oczywiście, nie byłybyśmy w pełni szczęśliwe, gdybyśmy nie wskoczyły do wody, która była lodowata! Co chyba widać na zdjęciach ukazujących sposób w jaki gramoliłam się do wody i wyraz mojej twarzy. Ale po wejściu było już tylko lepiej :) 









To coś wyglądało jak naturalne jacuzzi!! :) Żeby się tam dostać gapiłyśmy się na pewnego pana przez 20 min, aż pomyślał, że jesteśmy nienormalne i sobie poszedł









Te wodospady miały tak jakby.. wiele stopni. I gdy już wylazłyśmy z jednego 'basenu' zauważyłyśmy ten piękny kamień, na którym po prostu musiałyśmy sobie zrobić zdjęcia. Ale, żeby to ładnie wyszło musiałam tam popłynąć. Nie chciałam ryzykować utratą aparatu, więc zapakowałam mój telefon w wodoodporną torebkę i ruszyłyśmy. W miejscu gdzie robiłyśmy zdjęcia, nie mogłam dosięgnąć nogami dna, więc można sobie wyobrazić mnie (a później dziewczyny) machającą nogami jak szalona, żeby utrzymać się na powierzchni robiąc zdjęcia z niezabezpieczonym telefonem w ręku. Przez to ucierpiały trochę na jakości, no ale co tam :)




Gdy akurat skończyłyśmy Ci mili, Amerykańscy panowie zaproponowali nam pomoc, ale było już za późno. Jeden z nich (ten na środku zdjęcia) Wyglądał jak Johnny Deep!


nie chciałam wracać :(

Wieczorem, żeby nie tracić czasu poszłyśmy znów do marketu zrobić pamiątkowe zakupy. Kupiłam sobie spodnie i koszulkę, ponieważ chciałam coś czystego i wygodnego na powrót (po tylu dniach zrobił mi się lekki bałagan w moich ubraniach), a dziewczyny wydały fortunę na magnesy, lampiony i inne niesamowicie nieprzydatne rzeczy :D
Ale było super, przez kilka godzin targowałyśmy się i przymierzałyśmy różne ubrania i na koniec poszłyśmy na piwo do najbardziej uroczego miejsca w Luang Phrabang- 'Utopia'. Mnostwo ludzi siedziało na poduszkach rozrzuconych na ziemi, wszędzie paliły się świeczki i lampki choinkowe. Oczywiście ja nic nie kupiłam, bo zdążyłam wydac wszystkie pieniądze na naleśnika i ubrania. No ale nic nie szkodzi i tak było super.

To z naszego hostelu:

Masha uzależniona od internetu :) ( ta z przodu to ja)

Oczywiście nie może być wszystko ładnie i pięknie. W tym momencie muszę wspomnieć, że po tym jak droga przez góry była dla nas prawdziwą torturą, ja i Masha próbowałyśmy nakłonić dziewczyny, na powrót rzeką. Popłynęłybyśmy przez dwa dni do Chang Mai (Tajlandia) i wsiadłybyśmy tam do pociągu do Bangkoku, za podobną cenę. Jednak te stwierdziły, ze to za długo i na statku zanudzimy się na śmierć. Więc kupiliśmy bilety autobusowe. Wcześnie rano kupiłyśmy ostatnie kanapki (brak chleba i sera w Tajlandii..) i załadowałyśmy się do autobusu, już po godzinie byłam wykończona gorącem i tymi cholernymi zakrętami. Po jakimś czasie zorientowałyśmy się, że coś jest nie tak.. Silnik zaczął grzechotać i autobus w końcu stanął. Kierowcy wysiedli, popatrzyli, popukali i po 15 min ruszyliśmy.. Ale po kolejnych 15 znów się zaczęło. I tak trzy razy. Czwarty postójj był trochę ciekawszy. W jakiejś małej wiosce w górach bez żadnego ostrzezenia autobus odmówił dalszej jazdy. I miałyśmy chyba dwie godziny przerwy. Postanowiłyśmy wysiąść i posiedzieć na świeżym powietrzu. Cały czas się zamartwiałyśmy jak to będzie, bo przecież mamy pociąg i określonej godzinie, a następny jest dzień później. Próbowałyśmy się pytac, czy przyślą nowy autobus (sam dojazd z Luang Phrabang zajął by mu jakieś 2-3h), ale jak to zwykle tu bywa, nikt nic nie wie. Tył autobusu zaczął się dymić, więc zorganizowali wąż i polewali go wodą, trochę to wyglądało strasznie, ale miałyśmy inne zmartwienia na głowie. Otóż znów zgłodniałam! Byliśmy w miejscu gdzie o sklepie można pomarzyć. Więc razem z Mashą ruszyłyśmy na polowanie- znalazłyśmy drzewo bananowe :D Z wzajemną pomocą udało nam się zerwać po malutkim, zielonym bananie dla każdej. Byłyśmy z siebie bardzo dumne, do czasu gdy spróbowałyśmy naszej zdobyczy. 
Nawet nie wiem jak to opisać.. Było okropne :) Gdy tak plułyśmy tymi strasznymi bananami zobaczyłyśmy Irenę wybiegającą z krzaków z przerażeniem wymalowanym na twarzy. O co może jej chodzić? Haha.. Okazało się, że poszła zrobić siku (a jako, że byłyśmy w 'middle of nowhere' nie było zbyt dużego wyboru co do miejsca.. przepaście i te sprawy) Więc gdy tak w końcu sobie znalazła miejsce gdzie dało się ustać na dwóch nogach i też nie było jej zbytnio widać z autobusu, przystąpiła do wyżej opisanej czynności. Jednaj w tym samym momencie z tuż przed jej nosem z krzaków wylazła rodzina dzików. Dwie duże świnie i pięć małych. Irena opisała nam dokładnie jakie to straszne uczucie- przerażenia z odrobiną zmieszania, bo nie możesz tak zwyczajnie zacząć krzyczeć i uciekać. W ogóle nie możesz się ruszyć :D
Śmiałyśmy się bez końca.. Dopóki same, na własne oczy nie ujrzałyśmy tych dzików.. Faktycznie straszne. Ale na szczęście w tym samym momencie 'naprawili' nasz autobus i szybko schowałyśmy się do srodka i z ulgą ruszyłyśmy naprzód.

Do czasu.
Już nie pamiętam ile nam to zajęło, ale jakość doczłapałyśmy się do wioski (której imienia nie potrafię wypowiedzieć, więc także fonetycznie zapisać) Zatrzymaliśmy się i powiedzieli nam, że autobus się poddał i musimy poczekać, aż przyślą nowy z Luang Phrabang. No super.
Nie miałyśmy nic do roboty jak możecie zobaczyć na zdjęciach. Siedziałyśmy i jadłyśmy, siedziałyśmy i jadłyśmy i po czwartym kartonie mleka sojowego ja i Annie postanowiłyśmy się rozejrzeć dookoła.




Gdy tak sobie spacerowałyśmy, miałam okazję porobić zdjęcia, na których można wyraźnie zauważyć jak malusieńka wioska w środku gór obwieszona jest flagami. Nie bylo żadnego święta narodowego ani nic w tym stylu. W calusieńkim Laosie, na każdym budynku po jednej stronie jest flaga Laosu, a po drugiej komunistyczna. Nawet na rozlatującej się szopie.


Po chwili razem z Annie znalazłyśmy malutki market i postanowiłyśmy się rozjerzeć. Chwilę pobłądziłyśmy i nie wiem jakim cudem znalazłyśmy się na weselu! Było to przeciekawe.. Stoły zawalone jedzeniem i alkoholem, ludzie w codziennych ubraniach tańczący po namiotem, 'DJ' grający śmieszną muzykę.. To wszystko razem wydawało się takie naturalne, takie wesołe. Dawno nie byłam na ślubie, ale kojarzy mi się to z panami w krawatach i paniami w sukienkach, uroczysty obiad, rozdanie prezentów, tort i te sprawy. Elegancko, ale sztucznie.. Sama nie wiem. To było coś totalnie innego. 





Za tym ślubnym namiotem zobaczyłyśmy pagórek. Ahoj przygodo! Nie byłybyśmy sobą gdybyśmy się nie wspięły, żeby podziwiać widoki. Więc ruszyłyśmy. Na szczycie było oczywiście pełno flag. Widok zachwycający, pokazuje w jak bardzo 'zabudowaniej' okolicy się znalazłyśmy.
 I tak siedząc i rozmawiając spędziłyśmy  z 2h, gdy z góry zobaczyłyśmy, że nadjechał kolejny autobus. Więc z prędkością światła zleciałyśmy na dół, pełne nadziei, że może jednak ruszymy i jakimś cudem uda nam się zdążyć na pociąg do Bangkoku. 
Hehe dobre żarty!
Gdy zeszłyśmy na dół zobaczyłyśmy Mashę dyskutująca z grupą Niemców (megaprzystojni..)
Ten autobus, który widziałyśmy to był ich autobus, który w międzyczasie odjechał. Opowiedzieli nam, ze powiedziano im, że są w Vientianne, które miało być celem ich podróży. Musiałyśmy ich rozczarować.. To nie jest Vientianne chłopcy. Trochę im było przykro, że tak zostali oszukani, ale zaproponowaliśmy, że może zapytają się naszego kierowcy i pojadą z nami do Vang Vieng, bo w tej wiosce nie mają czeo szukać. Więc zagadali do kierowcy, który po sprzedaniu biletu przyjął ich do naszego grona zagubieńców. Po kilku kolejnych godzinach nadjechał autobus zastępczy wszyscy szybko rzucili się do środka jakby miał zniknąć. Ruszyliśmy.












Zatrzymywaliśmy się kilka razy i w środku nocy wsiadali, lub wysiadali jacyś ludzie. Po pewnym czasie niewygodnej drzemki, zauważyłam, że autobus jest prawie pusty, więc postanowiłam zrobić Annie trochę miejsca i też zapewnić sobie trochę wygodniejszą pozycję, i przesiadłam się to tyłu, tak aby każda z nas miała po dwa siedzenia. 
Gdy w środku nocy dotarlysmy na miejsce nie wiedziałam za bardzo o co chodzi. Wysadzili nas na jakimś pustkowiu, dookoła ciemno, zadnych ludzi czy samochodów. Nie mialysmy pojęcia co zrobić, ale po krotkiej rozmowie z innymi turystami równie zgubionymi jak my postanowiliśmy wspólnie ruszyć w stronę, gdzie nam się wydawało powinno byc Vientiane. Po chwili zaczely pojawiać jakieś domy, wszystkie z kratami w oknach i slychac bylo szczekanie psów. Nic więcej. Byłam wykończona, plecak ciazyl mi niemiłosiernie, marzyłam o lozku, kanapie, czy chociaż żywej duszy, która by nam powiedziała czy idziemy w dobra stronę i jak daleko jest stad do cywilizacji. Po godzinie moje marzenie się spelnilo.
No prawie.. Pojawił się jeden z tych a'la autobusików rozworzacych ludzi. Wyskoczyłam na ulice i zaczelam skakać i machac rekami. Dziewczyny dogadały się z kierowca- 10$ i zawiezie nas wszystkich gdzie chcemy. Nie znalysmy zadnych adresów, oprócz hostelu w którym zatrzymywalysmy się na początku naszej podroży.



Drzwi były otwarte, a recepcjonista spal w śpiworze na ziemi. Zadna z nas nie miala zbytnio pieniędzy, wiek kupilysmy sobie po piwie, rozsiadlysmy się wygodnie na kanapach i podloczylysmy do internetu. Po chwili (w środku nocy) zeszło do nas dwóch gości. Panowie z Ameryki poszukiwali towarzystwa, wiec do czasu gdy nie padlysmy ze zmęczenia, dzieliliśmy się historiami i zartami.



Rano poszlysmy na spacer, ostatnie bubble tea w Laosie, na nic więcej juz nie mialysmy sily.












Przekroczylysmy granice, co zajelo nam wiecznosc i wsiadlysmy do naszego pociągu juz prosto do Bangkoku. Dotarlysmy brudne i wykończone, ale przeszczesliwe, jak mozna się domyslic. 




Wycieczka byla niesamowita i poniewaz minelo juz troche czasu (...) nie jestem w stanie dokladnie opisac jak szalona byla to przygoda i jak bardzo jestem wdzieczna za szanse odwiedzenia tak wpsanialych miejsc i przezycie tego wszystkiego. Dziekuje


Tak wiec bez zadnego usprawiedliwiania się musze wspomniec, ze minal prawie rok od mojej wycieczki do Laosu i oto teraz dodaje ostatni post, ktory napisalam juz downo temu. 
Wiele zeczy sie wydazylo i zaluje, ze nie opisywalam wszytskiego na bierzaca, bo w sumie ten blog to niesamowita pamiatka dla mnie samej. Mam w tym momencie ogromna motywacje to pojawianie sie tutaj czesciej i pomimo, ze moj komputer jest zepusty i nie jestem pewna czy kiedykolwiek odzyskam zdjecia ktore byly tam zapisane, a ktorych swiat jeszcze nie widzial, to zrozumailam, ze fajnie jest tu cos dodac, a pozniej do tego wrocic.
Wiec jeszcze sie tu pojawie, do zobaczenia :)