piątek, 27 lutego 2015

MYANMAR- RAGOON

Przejrzałam ostatnio mojego bloga i chyba gdyby ktoś obcy tutaj zawitał, nie wiedząc zbytnio o co chodzi pewnie by pomyślał, że wyjechałam na dwa lata na wakacje, zamiast do szkoły.. Ale obiecuję, że też się uczę, nie tylko podróże mi w głowie (choć to jest chyba najbardziej ekscytująca część mojego wyjazdu).
Tak czy siak po napisaniu próbnych egzaminów, odrobieniu zadań domowych i nadrobieniu brakujących notatek, spakowałam plecak i ruszyłam!

Minga-la-ba Myanmar!!!

W piątek 13 lutego zaczęła się przerwa 'half-term'. Ja, jako niesamowicie leniwy człowiek miałam zamiar siedzieć na tyłku i nic więcej nie robić, ale zachęcona przez moich rodziców zaplanowałam niesamowitą wycieczkę do Myanmaru (dawnej Birmy).
To niesamowicie ekscytująca rzecz, jako że granice dla turystów zostały otwarte całkiem niedawno i dostanie się do kraju to nie lada wyzwanie, więc nie jest tak wyeksploatowane przez obcokrajowców, co dla mnie jest zdecydowanie zaletą.
Miałam towarzyszkę podróży- Igę, koleżankę z roku niżej, którą pewnie tutaj już wspominałam.
Podzieliłyśmy się rolami i wszystko starannie zaplanowałyśmy. No może niedokładnie wszystko..
Dowiedziałam się jak zdobyć wizę (zakup na granicy nie jest możliwy), co zobaczyć, w jakie miejsca pojechać, w jakiej kolejności, które hotele (co nie jest łatwą sprawą), wyszukałam też różnice kulturowe i rzeczy na które warto zwrócić uwagę.
Iga miała zająć się planowaniem transportu.
Wszystko szło świetnie, starałyśmy się redukować koszty, bo to nie jest najtańszy kraj jaki można odwiedzić w tej okolicy, gdy chwile przed wyjazdem mój tata uświadomił nas, że nie mamy jak wrócić do Bangkoku. Otóż jest to prawie niemożliwe drogą lądową- Iga sprawdzała autobusy do Mandalay i była przekonana, że jadą też w drugą stronę. Okazało się, że nie jadą i trzeba było dokupić dodatkowe bilety.
Leciałyśmy do Ragon w niedzielę- dlaczego nie w piątek? Nie, nie bałyśmy się, że samolot spadnie 'trzynastego'. Zwyczajnie jakiś czas temu, w chwili smutków obiecałam Angelinie, że walentynki spędzimy razem, nie zdając sobie sprawy, że wtedy akurat mamy ferie.
Ja, Iga, Angelina i jeszcze jedna koleżanka po lekcjach wcisnęłyśmy się do taksówki (redukcja kosztów) i uszykować się na imprezę. Pięć godzin później ruszyłyśmy na Khao San, gdzie ja i Iga miałyśmy spędzić dwie noce. Pięknie wystrojone, z pełnym makijażem i ogromnymi plecakami latałyśmy jak głupie po ulicy nie mogąc znaleźć taniego hotelu. Po kilku chwilach stresu i rozpaczy jakoś się udało i weekend spędziłyśmy na chyba najbardziej imprezowej ulicy w Bangkoku. 


W niedzielę prosto z klubu pojechałyśmy na lotnisko, lekko zmęczone i tak sobie odpoczywałyśmy pod ścianą, że prawie nam samolot uciekł.. Jednak wszystko się udało i po godzinnym locie wysiadłyśmy w Ragunie. Dostałyśmy pieczątkę w punkcie imigracji i rozpoczęłyśmy naszą przygodę. Lotnisko malutkie, jak można było się spodziewać, wymieniłyśmy pieniądze i po wyjściu podałyśmy taksówkarzowi adres hotelu. Przez otwarte okna podziwiałyśmy miasto.
Prawdę mówiąc stolicy to nie przypomina, w każdym bądź razie nie Europejskiej.. Brudne ulice, rozlatujące się samochody, sprzedawcy warzyw na każdym rogu i stare budynki. Jednak o to nam przecież chodziło- chciałyśmy zobaczyć coś innego.
Gdy dojechałyśmy do naszego hotelu było jeszcze zbyt wcześnie, żeby się zameldować więc rozsiadłyśmy się na krzesełkach na parterze. Ostatnia rzecz jaką zauważyłam zanim zasnęłam z głową na stole to to, że ludzie palili papierosy wewnątrz budynku. To chyba jak podróż w czasie :)




Jakiś czas później obudziła mnie pani recepcjonistka oświadczając, że możemy wejść na górę jednak dodała, że nasz pokój jednak nie jest wolny i dostaniemy bardziej 'luksusowy'. Hmm mają ciekawe pojęcie luksusu w tej Brimie.. Nie mogę narzekać, bo dla mnie najważniejsze to mieć dach nad głową i może toaletę w razie potrzeby, ale za cenę którą płaciłyśmy można znaleźć coś tysiąc razy lepszego w graniczących krajach. 
Nie zastanawiałyśmy się jednak nad tym zbyt długo, bo Monika-przewodnik zaplanowała zwiedzanie. Postanowiłyśmy złapać taksówkę i pojechać zobaczyć 'schwedagon pagoda', co według internetowych przewodników jest największą atrakcją w mieście. Nie zawiodłyśmy się- wystarczy spojżeć:

Taki widok ujrzałyśmy po wyjściu z taksówki. Więc bardzo tym zachęcone ruszyłyśmy w stronę świątyń. Na początek musiałyśmy wspiąć się po schodach, gdzie pod ścianami lokalni sprzedawcy mieli swoje sklepiki oferując dosłownie wszystko- od kapeluszy ochronnych, przez lampki choinkowe, kończąc na miotłach. Gdy dotarłyśmy na szczyt przeszłyśmy przez bramki i kupiłyśmy bilet (8000 kyat- ok $8) i zanim weszłyśmy pani zatrzymała Igę, która nie miała dokładnie zakrytych kolan i sprzedała jej jakiś tak spódnico materiał, żeby się okryć.





Po wejściu do środka nie wiedziałam w którą stronę się odwrócić. Widziałam już wiele świątyń i kompleksów podczas mojego pobytu w Tajlandii, ale ten to coś całkiem innego. Widok można podziwiać na zdjęciach poniżej, ale atmosfera.. Atmosfera to rzecz która urzekła mnie najbardziej. Z jednej strony to świątynia, gdzie na każdym kroku spotykamy modlące się osoby, z drugiej to miejsce wręcz tętni zwykłym życiem, rozmowami, gwarem, śmiechem dzieci. Wydawało mi się, ze ludzie przychodzą tam nie tylko odprawiać swoje religijne rytuały, ale spędzać całe dnie. Można było znaleźć panów drzemiących w kącie, dzieci biegające w kółko na bosaka, kobiety jedzące obiad, czy całe rodziny oblewające posążek buddy wodą szepcząc modlitwy.









Kobieta za zdjęcia poniżej zwyczajnie usiadłą i zaczęła karmić koty żyjące w świątyni karmą, którą przyniosła ze sobą. próbowała nawet nawiązać ze mną konwersację, ale ciężko to szło :)





Gdy byłam w samej Pagodzie to o tym nie wiedziałam, ale nie tak dawno wyczytałam na jakimś blogu że 'czasach kolonializmu Brytyjczycy chcieli wywieźć z pagody Shwedagon ten dzwon. Podczas transportu dzwonu, by zawieźć go do Londynu, zsuwa się ze statku i tonie w odmętach. Brytyjczycy wielokrotnie i bez skutku usiłowali go wydobyć. I wreszcie dali sobie spokój, powiedzieli, że jeśli okoliczni mieszkańcy chcą mieć ten dzwon z powrotem w swojej świątyni, to mają go sobie wydobyć, nikt im nie będzie przeszkadzał. I oni dali radę, nie używając żadnej nowoczesnej techniki, dali radę!'















Rozśmieszył mnie ten posąg







W tym momencie pomyślałam o 'naszych' rusztowaniach 




Zanim opuściłyśmy, miejsce postanowiłam z Igą skręcić w mniejszą uliczkę i zobaczyć co tam się kryje. Cieszę się, że to zrobiłyśmy, ale nie mam zbyt wielu zdjęć, ponieważ głównie znajdowały się tam prywatne domu i nie chciałam pstrykać suszących się majtek na sznurku, czy ludzi myjących się w beczce na ulicy. Każdy na nasz widok przesyłał serdeczny uśmiech :)



Miałyśmy w planach zostać w świątyni do wieczora, żeby podziwiać to miejsce w nocy, w blasku reflektorów, ale około 18.00 przypomniałam sobie, że nic nie jadłam tego dnia. Dodając do tego tylko odrobinę snu i okropny upał, jakoś tak od razu poczułyśmy się kiepsko i postanowiłyśmy wrócić z Igą do hotelu, żeby troszkę odpocząć. Po krótkiej drzemce zapytałam moją partnerkę w podróży, czy może chciałaby pojechać na dworzec, żeby się upewnić, że następnego dnia trafimy we właściwe miejsce i czy są dostępne bilety, ponieważ wybierałyśmy się nocnym pociągiem do Bagan. Znalazłyśmy jakiegoś miłego taksówkarza, który za 2000 zawiózł nas na miejsce. Dopytałyśmy pana w okienku, czy wszytko ok, czy możemy kupić bilety na następny dzień (co było niemożliwe) i czy jest pewien czy dostaniemy je jutro. 'Tak, oczywiście!'.
Po powrocie postanowiłyśmy iść na spacer i rozejrzeć się po okolicy, żeby w końcu usiąść na tyłku i coś przekąsić w jakiejś lokalnej knajpce. Jak jako człowiek dość nieufny i wybredny zamówiłam danie które wiem, że mi smakuje i zjem do końca (żeby tylko nie zmarnować $1.5!) sałatka z papai i herbata jaśminowa smakowały wyśmienicie. 
Po powrocie do hotelu wzięłyśmy szybki prysznic i padłyśmy na łóżko.
Rano obudziłam się i powoli wgramoliłam do łazienki. Moją poranną pielęgnacje przerwała mi Iga mówiąc, że przespałyśmy śniadanie, które było w cenie pokoju. Tak nie może być- biegiem ruszyłyśmy cztery piętra w dół, żeby sprawdzić czy coś jeszcze dla nas zostało. Całe szczęście nie tylko my jesteśmy takimi śpiochami i wiele osób jeszcze jadło. Dostałyśmy, nasze owoce, jaja i tosty, panowie z obsługi cały czas dolewali nam soku gdy tylko zauważyli, że nasze szklanki są puste.


Tego dnia postanowiłyśmy się trochę polenić i do 12 (do czasu kiedy musiałyśmy opuścić pokój) obijałyśmy się i jadłyśmy żelki. Następnie po spakowaniu plecaków ruszyłyśmy w drogę. Chciałyśmy na pieszo dotrzeć do chyba jedynego centrum handlowego w mieście i tam, w chłodzie, zaczekać do czasu aż udamy się na pociąg. Oczywiście jak musiałam wpaść na pomysł pójście 'skrótem' i tym sposobem znalazłyśmy się na przeuroczej ulicy:






Zanim doczłapałyśmy się do tego centrum jakoś pięć razy wydawało mi się, że jednak się nie uda, bo przejść na drugą stronę drogi to nie lada wyzwanie.



Gdy już znalazłyśmy się w klimatyzowanym budynku, znalazłyśmy bank, żeby wymienić pieniądze, postanowiłyśmy wejść do supermarketu, żeby kupić przekąski na drogę. Myślę, że poznawanie kraju, czy kultury nie opiera się tylko na jedzeniu na ulicy i kupowaniu na straganach, bo w większych sklepach też można znaleźć ciekawe rzeczy :)



Po zakupach zdecydowałyśmy się na desery lodowe, bo czemu nie'? :)


Po zjedzeniu miałyśmy jeszcze mnóstwo czasu, ale ja miałam jakieś złe przeczucie dotyczące naszej podróży i zestresowana nie chciałam nigdzie się ruszać, tylko pojechać na stacje i być pewna, że jutro znajdziemy się na 100% w Bagan. Lubie rzeczy spontaniczne i zawsze miewam jakieś dziwne przygody, tylko rzecz w tym, że zapłaciłyśmy z góry za nasze hotele, a jak już wspomniałam to nie jest tania sprawa. W każdym mieście miałyśmy zarezerwowaną noc i spędzałyśmy tam dwa dni (pozostałe noce przemieszczałyśmy się pociągami i autobusami) więc jakiekolwiek niespodzainki czy opóźnienia mógł nas narazić na straty, nie tylko finansowe, ale też nie zobaczyłybyśmy wszystkich miejsc z naszej listy na czym szalenie nam zależało.
Więc namówiłam Igę, żebyśmy pojechały wcześniej na dworzec i jeśli się upewnimy czy wszystko ok, możemy pokręcić się dookoła i pozwiedzać okolicę. 
Gdy dotarłyśmy na miejsce pan w okienku który dzień wcześniej zapewniał nas, że nie będzie problemu z biletami oznajmił nam, że zostało mu tylko jedno miejsce (pociąg jedzie tylko raz dziennie i jest 16-godzinna podróż). My oczywiście w panikę, prosząc go czy możemy zapłacić za dwa bilety, ale dzielić łóżko (chciałyśmy jechać w wagonie sypialnym- $17 za chyba jakieś 700 km). Pan w okienku widząc jak bardzo jesteśmy zdesperowane zawołał jakiegoś innego pracownika, który zabrał nas do innego okienka dla 'tubylców' gdzie zakupiłyśmy bilety najniższej klasy.Już wcześniej gdy mówiłyśmy komukolwiek, że mamy zamiar jechać do Bagan POCIĄGIEM wszyscy robili wielkie oczy i życzyli nam szczęścia. Kilka godzin później dowiedziałyśmy się dlaczego.
Najpierw czekałyśmy, obserwując co się dzieje, żeby upewnić się, że wsiądziemy do właściwego pociągu. Jednak po chwili znudzone, raz jedna, raz druga postanowiłyśmy pochodzić w kółko i zobaczyć gdzie my w sumie jesteśmy. 
W pewnym momencie musiałyśmy chyba wyglądać na lekko zgubione, bo podszedł do mnie jeden z pracowników i zapewnił, że zaprowadzi nas do naszego pociągu gdy ten nadjedzie.



Tak też się stało. W pewnym momencie zarzucił sobie nasze torby na plecy i ruszył w stronę peronu drugiego. Tam zostałyśmy otoczone przez tłum dzieci sprzedających przekąski i gazety. Musiałyśmy im grzecznie odmówić, jako, że byłyśmy już zaopatrzone na naszą podróż:


Nikt nie był zdziwiony, że 40 minut od planowanego odjazdu pociągu nie było widać ani słychać. Czekaliśmy więc cierpliwie, obserwując młodych chłopców grających w piłkę na peronie.


Jednak w pewnym momencie hałasując niesamowicie pojawił się!! Nie zdążył się nawet zatrzymać, a ludzie już wskakiwali przez otwarte drzwi do środka. Nasi panowie-pomocnicy zanieśli nasze torby i wskazali miejsca. 
Osobiście nie byłam tyle zszokowana co podekscywowana. Drewniane ławki, okna bez szyb i drzwi, których nie dało się zamknąć- przygoda to przygoda!!
Nie żebyśmy miały jakikolwiek wybór.. :)
Jednak gdy tylko pociąg ruszył o mało nie dostałam zawału. 
Pamiętam jak kiedyś jechałam z mamą do Poznania i trafiłyśmy na jeden z tych 'gorszych' pociągów- tych z plastikowymi czerwonymi siedzeniami, rozgrzewającymi się zimą tak, że nie da się usiedzieć. Nie dało się całkowicie domknąć okna, które, gdy pociąg podskakiwał trzaskało i robiło niesamowity hałas. Do tego drzwi między wagonami też raz się zasuwały, raz rozsuwały. 
O takim luksusie nawet nie marzyłam w tamtym momencie. Chwilami cały wagon tak się przechylał na bok, że nie mogłam się nadziwić jak to możliwe, że pociąg się nie przewrócił. Szczególnie patrząc przez drzwi które prowadziły do kolejnego wagonu, którego momentami nie było widać, bo był akurat przechylony w drugą stronę. I do tego podskoki. Hop hop hop.. Miejscami byłam pewna, że koła znajdują się co najmniej 30 cm ponad torami, w innym razie podrzucić kogoś z moją wagą w górę tak, że wyląduje pół metra dalej na podłodze nie jest możliwe.. 
Jednak widoki.. Widoki wynagradzały nam wszystkie cierpienia. Siedzieć sobie w wagonie z samymi tubylcami, którzy radośnie rozmawiają i palą papierosy, wystawić głowę za okno podczas jazdy i poczuć ciepłe powietrze na skórze i machać do ludzi którzy nawołują z pól które mijaliśmy, jakby zobaczyć pociąg to była ich największa atrakcja w ciągu dnia- bezcenne.








Żeby nam się podróż nie ciągnęła postanowiłyśmy skonsumować wcześniej zakupione produkty. Pyszotka









Po zachodzie słońca i zjedzeniu 'kolacji' przyszedł czas na wieczorną toaletę:




Gdy zaczęło się robić późno próbowałyśmy znaleźć sobie miejsce na drzemkę co było nie lada wyzwaniem. To tego temperatura drastyczne spadła tak, że ja ubrana w dwie pary spodni, dwie koszulki, sweter i nakryta kocem, trzęsłam się z zimna. W sumie nie tylko z zimna, pociąg jak podskakiwał tak podskakiwał w najlepsze, co znaczyło rytmicze uderzenie czołem w oparcie siedzenia.
Budziłam się w nocy wiele razy gdy po usłyszeniu głośnego huku myślałam 'no masz, wiedziałam, że się wykoleimy' i czekałam aż pociąg rozpadnie się na kawałki. Przez to miałam okazję zauważyć, że bardzo często było widać w kompletnej ciemności pożary. No może to były ogniska, ale tak ogromnie, ze nie wiem jak ktokolwiek mógłby to kontrolować. Czasem widziałam je tuż przy torach, czasem świeciły na horyzoncie. I tak wszędzie, raz nawet na płaskim dachu jakieś stodoły. Nie mam pojęcia dlaczego tak..


Obudziłyśmy się rano z uśmiechem, ale skłamałabym mówiąc, że wypoczęte. Od razu wystawiłyśmy twarze przez okna, żeby ugrzać się w promieniach porannego słonka.















I tak po 19 godzinach, z milionem siniaków i po kolejnej nieprzespanej nocy dotarłyśmy do Bagan- punktu naszej podróży, który był dla mnie największą atrakcją- dlaczego? Wystarczy spojrzeć na zdjęcia które pojawią się w kolejnym wpisie. 
Było warto :)



Oto filmik, który nagrała i zmontowała Iga (ja byłam odpowiedzialna za zdjęcia), wiec zachęcam do oglądania!!!!